Dyrektora Rożdzewskiego nienawidzili
wszyscy, którzy mieli nieprzyjemność się z nim spotkać. Był to
człowiek gburowaty, arogancki, małostkowy, chamski i skrajnie
niekompetentny w każdym znaczeniu tego słowa, ale jako że otaczał
się zbieraniną jeszcze większych niedojd, nikt tego nie zauważał,
a nawet wyróżniał się inteligencją i sprytem.
Kochał tylko syna, widząc w nim
swoje dokładne odbicie sprzed lat, a nienawidził żony, która
będąc główną księgową, rządziła jego finansami i w domu, i w
pracy, nie pozwalając mu na jakikolwiek wydatek niekorzystny dla jej
osoby lub rodziny, w której znajdowali się aptekarze, prawnicy i
lekarze. Dyrektor był święcie przekonany o słuszności racji,
którą powtarzała mu świętej pamięci matka, że: „Człowiek
jest wart tyle, ile zarabia”. Dlatego ciężko pracował nad tym,
by nikt nie zarabiał więcej od niego, a do urzędników odczuwał
wstręt i urazę, za to że nie pozwolili mu przystąpić do własnego
klubu, gdzie mógłby zarobić więcej. Niestety jego plany zarobkowe
niezmiennie krzyżowała żona, przelewając całość jego wypłaty
na tylko sobie znane konta w obawie przed tym, że wyda je na
kochanki, których nie mógł mieć, ponieważ brak gotówki wydawał
się być im jeszcze bardziej obrzydliwy niż jego obleśna aparycja
i wystające włosy z nosa oraz uszu.
Nieustannie zmuszając swoją komórkę
jedynaczkę do wytężonej pracy, nie potrafił zrozumieć dlaczego
będąc „człowiekiem wartościowym” jest aż tak niedoceniany.
Za każdym razem przypominał sobie słowa matki, tłumaczące jego
niepowodzenia życiowe zawiścią „małych ludzi” i postanawiał
zarabiać coraz to więcej pieniędzy, co miało pokazać jego
wielkość.
Po przeczytaniu jak wielkie fortuny
rodzą się na giełdzie, postanowił grać. Aby zdobyć niezbędne
fundusze, przeszukał pudełka na drobiazgi żony w poszukiwaniu
czegoś na tyle cennego, by dało się to spieniężyć. Udało się
odnaleźć złote ozdóbki i sznur pereł, których nigdy nie widział
i nie wiedział skąd tam się wzięły. Zaniósł je do lombardu,
gdzie facet o szczurzych zębach, zakupił je za ułamek wartości.
Pozyskawszy w ten sposób niezbędne środki finansowe poszedł do
maklera. Ten człowiek z kolei był jeszcze bardziej perfidny i
przebiegły od Rożdzewskiego, lecz w odróżnieniu od niego
odznaczał się niebywałym intelektem i gładką gadką. Uzbrojony w
takie narzędzia pracy z łatwością przekonał klienta do
zainwestowania w najbardziej ryzykowne inwestycje. Pieniądze włożył
do szuflady, gdzie cierpliwie leżakowały, a dyrektorowi słał
optymistyczne relacje z tego, ile zyskał danego dnia i czekał.
Czekał. Czekał. Wreszcie nadszedł upragniony kryzys i okazja, by
oznajmić swoim klientom, że stracili wszystko, a jego działalność
upadła i postanowił przenieść się na Wyspy Bahama.
Tego dnia musiał zawitać w swoim
biurze wyjątkowo wcześnie, bo już w południe, aby zatrudnić
nowego pracownika na stanowisku opiekuna, co poczytywał sobie jako
akt niegodny jego osoby i równoważny z degradacją. Do młodego
pracownika w wynędzniałym stroju i jakby wychudzonego nie miał
absolutnie żadnych pytań i pozwolił oddziałowej, której ze
wzajemnością nie znosił, na zadawanie pytań. Na koniec z łaski
raczył podpisać jakiś podsunięty mu papier, co zrobił bez
zastanowienia.
Żona zniknięcie ozdóbek
potraktowała jako jednoznaczny dowód zdrady. Jednak nigdy nie
powiedziała mu o swoim odkryciu, ponieważ przyznałaby się w ten
sposób, że większa część pensji męża szła na jej kochanków
i poprawianie urody, na którą mąż i tak nie zwykł zwracać
uwagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz