Burczenie w brzuchu
nie dawało Maćkowi ani chwili spokoju. W końcu stwierdziwszy, że
trzeba nakarmić tego pasożyta, narzucił na siebie jakiś stary
płaszcz, wziął do ręki futerał z gitarą bez kilku strun, które
znalazł gdzieś w magazynie i poszedł w miasto. Na głównym
deptaku, wyjąwszy swój sprzęt z futerału, zaczął grać. Co
prawda, robił to pierwszy raz w życiu, więc nie potrafił zagrać
żadnej melodii. W każdym razie żadnej, którą dałoby się
rozpoznać. Ludzie dawali mu pieniądze tylko po to, żeby przestał
zawodzić, albo przynajmniej przeniósł się w inne miejsce.
Zachęcony tym
aktem szczodrości, Maciek cyklicznie przenosił się pod różne
restauracje i wkurzał ich szefów. W końcu jeden z nich zaoferował
mu układ. „Będziesz pracował dla mnie na wyłączność.”
Wymieniona suma zadowoliłaby każdego, a co dopiero przymierającego
głodem młodziana i bez namysłu podpisał cyrograf. Maciek
sumiennie wywiązywał się z obowiązków służbowych przez cały
kolejny dzień, póki następny restaurator nie zaproponował mu
podobnej posady. W ten sposób, równie nagle co nieoczekiwanie, jego
usługa okazała się być wyjątkowo cenioną. Spływające od kilku
niewiedzących o sobie pracodawców do jego kieszeni pieniądze
szybko zmieniały się w małą fortuną. Musiał tylko pamiętać,
aby nie koncertować w pobliżu jednego ze swoich chlebodawców, lecz
wyjątkowo wredna złośliwość losu sprawiała, iż restauracje
przy których zwykł grać bankrutowały. Zadowoleni z takiego obrotu
spraw pracodawcy, kazali mu przesiadywać u innych jego pracodawców.
Teraz jego „broń” nabrała właściwości broni obusiecznej.
Pewnego dnia, gdy
tak wybrał się do pracy, zauważył naprzeciwko zwyczajowo
zajmowanego przez siebie stanowiska pracy żebraka, w jeszcze
nędzniejszym ubraniu niż on sam, ciemnych okularach i z błagalną
kartonową tabliczką zawieszoną na szyi. „Wspomóżcie biednego,
beznogiego, ślepego, głuchego, sparaliżowanego starca.” Nie
zważając na to, Maciek przystąpił do swoich codziennych czynności
zawodowych. Dał popis swoich najwyższych umiejętności, szarpiąc
za struny zupełnie chaotycznie i nie przemyślanie. Struny jęcząc
niby z bólu, pękały jedna za drugą, wydając jękliwy odgłos,
jakby umierała w nich dogorywająca dusza.
Wtem, biedny,
beznogi, ślepy, głuchy, sparaliżowany żebrak, czerwony na twarzy
i z pulsującymi żyłami na czole, wstał na dwóch równych nogach,
zamaszystym krokiem podszedł do opętanego szaleńczą grą Macieja
i dał mu w zęby, powalając go tym samym na brukowany chodnik.
Wyrwawszy mu z rąk narzędzie pracy, zaczął nim okładać po całym
ciele, z okrzykiem: „Znajdź sobie uczciwe zajęcie cwelu!”. Na
szczęście nie trwało to długo, bo ten stary szmelc dość szybko
się rozleciał w drzazgi. Jednak wtedy zaczął go kopać nowymi,
świecącymi się od pasty butami, przy wyraźnej aprobacie i
oklaskach okolicznej gawiedzi. Gdy przestał, można było się
wreszcie zwlec z chodnika, zabierając przy okazji to co zostało ze
sprawnego jeszcze przed chwilą chłopaka.
Tego samego
wieczora próbował się spotkać ze swoimi pracodawcami, aby dostać
wypłatę, ale ci nie mieli najmniejszego zamiaru wywiązać się ze
swoich obowiązków.
Ocierając z twarzy
krew i strupy pomyślał: „Może menel miał rację”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz